Pomysł zrodził się spontanicznie, w myśl zasady "a może by tak...?". Tak powstają idee szalone, czasem bezsensowne, ale często całkiem realne i możliwe do wykonania. Postanowiliśmy wyruszyć samochodem elektrycznym gdzieś dalej. Naprawdę daleko. Nie do sąsiedniego województwa. Szybko połączyliśmy kropki. Gdzie jest najwięcej samochodów elektrycznych? W Norwegii - ten kraj jest jednym z bardziej zelektryfikowanych na świecie. Ma najwięcej takich aut na liczbę kierowców, a odsetek elektryków sięgnął 20 proc. Audi sprzedaje tam 90 proc. wszystkich swoich produkowanych globalnie samochodów elektrycznych. Skoro więc postanowiliśmy, że jedziemy Audi, pojedźmy do miejsca, gdzie spotkamy dużo jego braci.
Analitycy z McKinsey & Company twierdzą, że liczba samochodów na prąd w Norwegii przekroczyła już poziom masy krytycznej. To znaczy, że została w tym kraju tzw. przełomową innowacją (ang. disruptive innovation). To model biznesowy, który sprawia, że nowa technologia staje się tak powszechna i przystępna finansowo, że wypiera z rynku przestarzałą. Tak, chodzi o samochody spalinowe. Dlaczego tak się dzieje? Kluczowe są pieniądze i konsekwencja. Więcej o tym jak Norwegia realizuje sen o elektrycznej potędze pisaliśmy w Moto2030:
Zacznijmy od chwili zastanowienia nad źródłami energii. W Polsce prąd produkowany jest głównie z węgla, co stawia pod znakiem zapytania ekologię samochodów elektrycznych. W Norwegii jest zupełnie inaczej - obowiązuje tam całkowity zakaz produkowania energii z paliw kopalnych. Około 90 proc. energii pochodzi więc z elektrowni wodnych, a pozostałe 10 proc. - z wiatrowych i słonecznych. W takim przypadku jazda elektrycznym samochodem jest naprawdę "zielona".
Jaki był inny powód, dla którego wybraliśmy Norwegię? Liczba i dostępność ładowarek. Norwegia ma powierzchnię większą od Polski - ponad 385 tysięcy kilometrów kwadratowych, co stawia ją na 67. miejscu rankingu największych państw na świecie. Kraj nad Wisłą znajduje się dwie lokaty niżej, na 69. miejscu z powierzchnią 312 tysięcy kilometrów kwadratowych.
Zupełnie inaczej wygląda jednak kwestia zaludnienia - w Polsce mieszka ok. 38 mln ludzi, a w Norwegii - nieco ponad 5 mln. Mimo znacznie rzadszego zaludnienia, w Norwegii ładowarki do samochodów elektrycznych są niemal wszędzie, nawet na dalekiej północy. Na terenie całego kraju jest ich około 17 tys., z czego ponad 3,3 tys. to urządzenia pozwalające na szybkie uzupełnienie prądu w akumulatorach (to dane z 2020 roku). W Norwegii znajduje się ponad 9 proc. wszystkich stacji ładowania w Europie, a przecież Norwegowie stanowią zaledwie 0,7 proc. europejskiej populacji. Nic więc dziwnego, że podczas naszej wyprawy samochody elektryczne wszelkiej maści mijaliśmy dosłownie co chwilę.
Norwegia jest na czwartym miejscu w Europie pod względem liczby ładowarek - zaraz po Holandii, Niemczech i Francji. Co ciekawe, nie wszystkie rankingi uwzględniają Norwegią w swoich statystykach. Wszystko dlatego, że kraj ten nie należy do Unii Europejskiej.
Jazda przez Polskę była przewidywalna, wiedzieliśmy czego się spodziewać. Prom był dla nas nowością, ale największe nieznane czekało na mroźnej północy Skandynawii. Spodziewaliśmy się opadów śniegu w listopadzie, więc przezornie wyruszyliśmy na zimowych oponach. I słusznie, bo śnieg towarzyszył nam przez prawie połowę wyprawy.
Mróz i górzyste, kręte drogi nie sprzyjają pojemności akumulatora. Około 45 proc. powierzchni Norwegii stanowią góry, które czasem przeszkadzają, ale niekiedy pomagają samochodom na prąd. Jednak w takim klimacie i otoczeniu zasięg spada znacznie szybciej, niż w słoneczny dzień podczas podróży płaską trasą.
Nasze Audi Q4 Sportback e-tron to wersja oznaczona liczbą 40. Oznacza to, że ma największy akumulator i napęd tylko na tylną oś. 82 kWh pojemności brutto (czyli około 77 kWh pojemności użytecznej netto) według producenta pozwala przejechać od 464 do nawet 532 kilometrów. Jednak zapakowany bagażnik, wspomniany mróz i górskie drogi uniemożliwiały uzyskanie idealnych homologacyjnych wyników, które powstają w wyniku specjalnych testów. Jednak mimo niesprzyjających warunków nasz e-tron przez większość wyprawy po naładowaniu do pełna akumulatorów pokazywał nam zasięg rzędu 350-380 kilometrów. To wartość w zupełności wystarczająca, by ze spokojem zaplanować nawet długą trasę.
Ruszyliśmy z Warszawy, skąd przez Poznań dotarliśmy do Świnoujścia. W sympatycznym hotelu (który okazał się sanatorium) mieliśmy dostęp do ładowarki o mocy 22 kW. To wystarczyło, by rano z pełną baterią wjechać Q4-ką na prom i popłynąć ku Szwecji. Tam pognaliśmy 200 kilometrów na północ do hotelu w Halmstad, w którym ładowarki co prawda nie było, ale było za to gniazdo siły 400 V. Kolejny dzień, kolejne kilometry - przez Goteborg ku Oslo (gdzie spotkaliśmy niemiecki okręt wojskowy, który tak nas urzekł, że musiał znaleźć się na kilkunastu zdjęciach). Czwarty dzień oznaczał dla nas prawie 600-kilometrową wyprawę na północ, ku Alesund, skąd w sobotę wyruszyliśmy przez Trasę Atlantycką do Trondheim. Tam niestety w hotelu nie zastaliśmy ładowarki, ale stacji w mieście jest na tyle dużo, że bez problemu znaleźliśmy jedną kilka kilometrów dalej. Niedziela oznaczała powrót i najdłuższy fragment - prawie 700 kilometrów po drogach, na których ograniczenie prędkości to w większości 80 km/h.
Dziennik naszej wyprawy, który pisaliśmy na bieżąco podczas podroży znajdziecie tutaj:
Podczas naszej wyprawy staraliśmy się optymalnie planować postoje na ładowarkach. Nie obyło się jednak bez niespodzianek - jednej ładowarki nie było w miejscu, w którym powinna być, inna nie działała. Koniec końców nie musieliśmy wzywać lawety albo kogoś z agregatem prądotwórczym (zapewne spalinowym) na przyczepie.
Nasze Audi Q4 Sportback e-tron 40 było wyposażone w akumulator o pojemności netto (czyli pojemności użytecznej) 77 kWh. Producent deklaruje zużycie prądu (w trybie mieszanym zgodnym z normą WLTP) na poziomie 17-21,3 kWh oraz zapewnia ładowanie z mocą do 125 kW. W praktyce nasze średnie zużycie energii oscylowało wokół 21 kWh/100 km, a naładowana do pełna bateria zapewniała nam około 350 kilometrów zasięgu. To dystans w zupełności wystarczający na dojechanie do kolejnej ładowarki. Creme de la creme stacji szybkiego ładowania była ładowarka Ionity o mocy 300 kW. W Polsce są aktualnie zaledwie trzy, ale w Skandynawii to częsty widok. "Nasza" rozpędziła się do nieco ponad 100 kW. Katalogowe 125 kW można uzyskać, gdy akumulator jest prawie rozładowany - wtedy ładuje się najszybciej.
Jeden z "problemów" z ładowarkami zafundowaliśmy sobie jednak sami. Nie z głupoty czy zbytniej pewności siebie, ale z niewiedzy. Niektóre samochody elektryczne (w tym - jak się okazało - Audi Q4 Sportback e-tron) wyposażone są we wskaźnik regulowania naładowania akumulatora. By jak najbardziej wydłużyć cykl życia baterii można zdefiniować swój indywidualny maksymalny poziom naładowania akumulatora. Z punktu widzenia jego trwałości, najbardziej optymalną wartością jest 80 proc. pojemności. Do 100 proc. doładowujemy tylko jadąc w dalszą trasę. My tego nie wiedzieliśmy, więc pierwszy odcinek Warszawa - Poznań pokonaliśmy z duszą na ramieniu zastanawiając się, czemu mamy tak mało zasięgu. Temu, że to co uznaliśmy za 100 proc. w rzeczywistości odpowiadało 80 proc. naładowania akumulatora. Nauczeni na własnym błędzie przestawiliśmy wskaźnik na pełne 100 proc. i ku Skandynawii ruszyliśmy z naładowanym "pod korek" akumulatorem.
Samochody elektryczne mają pewną, nie zawsze praktyczną właściwość. Im wolniej jedziesz, tym wolniej spada zasięg. Gdybyśmy chcieli być skrajnie ekonomiczni, musielibyśmy utrzymać średnią prędkość na poziomie 15-20 km/h. Równie dobrze moglibyśmy przejechać Norwegię na rowerze, więc takie rozwiązanie nie miało większego sensu. Jednak ograniczenia prędkości w Norwegii i ich surowe egzekwowanie sprzyjają eksploatacji samochodów elektrycznych.
Na większości dróg obowiązuje ograniczenie prędkości do 50, 70 lub 80 km/h. Na drogach szybkiego ruchu najczęściej spotkamy 100 km/h (choć często również 80 km/h), a na autostradach maksymalnie rozpędzimy się do 120 km/h. Norwescy kierowcy jeżdżą przepisowo, płynnie, spokojnie i zachowują duże odległości pomiędzy pojazdami. Nie ma takich sytuacji, które w Polsce są na porządku dziennym - wyprzedzasz jadącą prawym pasem ciężarówkę, a na karku czujesz oddech kierowcy, który jedzie za tobą i bardzo mu się spieszy. Tam wszyscy czekają, nikt nie podjeżdża za blisko, wszystko odbywa się płynnie i spokojnie. A taką jazdę najbardziej lubią elektryki.
O oszczędzaniu zasięgu w samochodach elektrycznych więcej pisaliśmy w poniższym artykule. Znajdziecie tu m.in. ciekawostkę dotyczącą ładowania smartfona podczas jazdy i ile realnie zabiera to zasięgu (policzyliśmy to w metrach).
Tym sposobem po wielu kilometrach, przeprawach promowych i postojach na ładowarkach, dotarliśmy do celu naszej podróży. Do Drogi Atlantyckiej. Pokazaliśmy tym samym, że podróże elektrykami są realne już dzisiaj i mimo pewnych ograniczeń jakie stawiają przed kierowcą, przy odpowiednim i rozsądnym planowaniu taka wyprawa może być równie wygodna, jak w samochodzie z konwencjonalnym napędem.
Samochody elektryczne "nie lubią", gdy kierowca się spieszy, jeździ nerwowo czy zbyt dynamicznie. Ale to akurat problem kraju nad Wisłą, a nie samych elektryków. W Norwegii jeździ się inaczej, spokojniej, bardziej przewidywalnie i rozsądnie. Przy takim stylu jazdy samochód elektryczny sprawdza się idealnie. Zwłaszcza jeśli nabierzemy wprawy w planowaniu trasy i założymy konta w różnych aplikacjach umożliwiających korzystanie z publicznych ładowarek.
Skłamię jeśli powiem, że w Norwegii ładowarki są w zasięgu wzroku, ale ani razu nie zdarzyło nam się, by w promieniu 50 kilometrów nie było żadnej. Może nie zawsze było to 300-kilowatowe Ionity, ale jakieś źródło prądu w Skandynawii znajdzie się zawsze. Przed Polską jeszcze daleka droga do tak zaawansowanej elektryfikacji. Nie tylko pod kątem liczby elektrycznych samochodów czy dostępnych ładowarek, ale przede wszystkim mentalności i techniki jazdy polskich kierowców. Co nie zmienia faktu, że już dzisiaj da się w taki sposób podróżować.